Jeszcze przed wkroczeniem na Ścieżkę Neo miałem nadzieję przeżyć prawdziwy szok. I przeżyłem. Pierwsze minuty spędzone przy grze przeleciały w oka mgnieniu, żuchwa w międzyczasie samoczynnie zbliżyła się do podłogi ruchem jednostajnie prostoliniowym, a z gardła wydobył się ciepły i niemal niesłyszalny dech. Wówczas też zadałem sobie pytanie – ile dostali bracia Wachowscy za to, by jakby nigdy nic odwrócić się na pięcie od projektu i odejść, beztrosko przy tym pogwizdując? Napiszę wprost – za te 99 złotych, które kosztuje The Matrix: Path of Neo, idźcie z ukochaną osobą do kina czy jakiejś przytulnej knajpki. Albo wykupcie wszystkie części Kurki Wodnej, dajcie na tacę, cokolwiek – tylko nie bierzcie recenzowanej tu gry. W sumie na tym stwierdzeniu zakończyłbym wypowiedź odnośnie nowego Matrixa, oszczędzając czasu zarówno Wam, jak i sobie. Jednakże gromy ciskane przez Kowala przebijają wszystko – podejrzewam, że przebiłyby się nawet przez każdą Samoobronę, nie mówiąc już o lekkiej niechęci do prezentowania takich crapów jak właśnie Ścieżka Neo...
WAKE UP, NEO
Historia, rozgrywka czy jakkolwiek by tego nie nazwać, zaczyna się od wyboru przed którym stawia nas Morfeusz. Identycznie jak w pierwszej części trylogii filmowej, tak i tu decydujemy, co zrobić – wziąć pigułkę czerwoną i dowiedzieć się prawdy o Matrixie, czy też chapnąć niebieską i pozostać w wielkiej ułudzie, co równoznaczne jest z powrotem do menu głównego. Jak już ulegniecie ciekawości i wybierzecie czerwoną tabletkę, gra przeniesie Was do holu wielkiego wieżowca, który w filmowej „jedynce” stał się areną naprawdę niezłej zadymy. Aczkolwiek nie liczcie, że zaraz po przejęciu kontroli nad Neo dostaniecie w swe łapki cały arsenał, jakim posługiwali się Wybraniec oraz Trinity. W zamian – owszem – będziecie mogli rozciąć parę łuków brwiowych, troszkę postrzelać, pobiegać po ścianach, itp. Jednak wszystko to – ilość i sposób, w jaki zlikwidujecie wrogów – będzie miało na celu wyłącznie dobranie takiego poziomu trudności, byście nie przeszli gry za szybko i nie ślęczeli nad jednym etapem przez dwa dni. I wierzcie lub nie, ale ta cecha tworu gości z Shiny jest jednym z dwóch, może trzech plusów całości!
Gdy przebrniecie przez te wszystkie elementy przygotowujące do właściwej rozgrywki, znajdziecie się… przy stanowisku pracy Thomasa Andersona, w firmie komputerowej. A wiecie, co trzeba będzie później zrobić? Oczywiście, zwiać przed Agentami i policją. W tym momencie możecie też zacząć snuć pewne domysły, jakoby The Matrix: Path of Neo stanowił formę interaktywnego filmu. Zresztą, wcale się nie pomylicie. Gra w istocie jest interaktywną wersją hitu z wielkiego ekranu. Co więcej, nie chodzi tu bynajmniej o pierwszą część, a o wszystkie trzy. Ścieżka Neo dzieli się bowiem na taką właśnie liczbę sektorów, przedstawiających kolejno wydarzenia z „jedynki” Matrixa, Reaktywacji oraz Rewolucji. Wydaje się więc, że gra do krótkich nie należy. I faktycznie, nie sposób skończyć jej w trzy godziny. Ale co z tego? Lwia część redakcji, z Murkiem na czele, nie mogła wysiedzieć przy tym bublu więcej niż dziesięć minut. To co tu mówić o kilkugodzinnych sesjach. Nie będzie chyba zbyt wielką przesadą stwierdzenie, że człowiek może o wiele lepiej bawić się na leczeniu kanałowym wszystkich zębów, niż wędrując Ścieżką Neo. |